Sławomir Matusz
Urodził się 5. grudnia 1963 roku w Sosnowcu.
Tutaj spędził dzieciństwo i obecnie mieszka.
Wywodzi się ze środowiska literackiego skupionego w latach 80. wokół Piwnicy Literackiej Remedium.
W latach 1981-89 był związany z kołami opozycji demokratycznej na Śląsku i w Zagłębiu.
W 1981 roku debiutował w Wiadomościach Literackich.
Publikował także w Radarze, Opcjach, Twórczości, Fa-Arcie, Śląsku, Wiadomościach Kulturalnych, Kartkach.
Jest laureatem konkursów poetyckich.
Zdobył m.in. I Nagrodę w Konkursie Głównym o Laur Remedium.
Tomiki:
Nie podaję nikomu ręki, 1985;
Mistyka zimą, 1990;
Szare mydło, 1995;
Podtrzymanie, podniesienie, 1994;
Wakacje, 1995;
Świadectwo uradzenia, 1998;
Przewrotka aniołówv, 1999;
Elegia Transgeniczna. Transgenische Elegie, 2000;
Mięśnie twarzy, 2002;
Serdeczna mammografia, 2003;
Narkoeseje, 2004.
Gość specjalny, wróg publiczny...
Na zamku w Będzinie, przy dźwiękach nastrojowej muzyki i odgłosach miasta, odbył się salonik, a właściwie dziedziniec literacki, bo poezja z zamkniętego pomieszczenia wyszła na otwartą przestrzeń.
I choć w mikrofonie oprócz słów szumiał wiatr, to nikt nie przepędzał poetów na drzewa, tak jak w pierwszym wierszu z debiutanckiego tomu "Nie podaję nikomu ręki" Sławomira Matusza - poety, który uświetnił swą obecnością tę imprezę zorganizowaną 4 czerwca 2005 roku przez Stowarzyszenie Dzieciom Będzina.
I tu niejeden bywalec zbiegów poetyckich zacznie krzyczeć: "Matusz uświetnił!? Nie możliwe, przecież tam gdzie pojawi się ten człowiek zaraz jest jakiś skandal, albo przynajmniej awantura!" - jak niesie legenda poetycka. I jakież zdziwienie, gdy Sławomir Matusz po krótkim wstępie o własnym dziecku - bo dzieciom poświęcone było właśnie to spotkanie - przeczytał kilka ciepłych, rodzinnych wierszy. Utworów, o których dr hab. Krystyna Kłosińska pisała, że są jak zwierciadło, w którym można się przejrzeć, że są kreacją mitologii współczesnej rodziny i podważają jej klasyczny, freudowski schemat.
Syn i ojciec nie walczą o względy matki, we trójkę tworzą harmonijną całość. W tej symbiozie przerastają nawet ideał świętej rodziny, stają się wręcz Trójcą Świętą. I nie jest to bynajmniej herezja. W czasach, kiedy kryzys ojcostwa stał się faktem, patriarchat zamieniamy na matriarchat, a Kazimiera Szczuka i inne feministki z jej kręgu otwarcie mówią, że mężczyźni są niepotrzebni, głos Matusza nawet jeśli niedopuszczony do komercyjnych telewizji i stacji radiowych, jest wyraźnym sprzeciwem wobec panującej sytuacji. Dziecko, kobieta i mężczyzna to dopiero pełnia miłości i ciepła w domowych pieleszach, osoby postronne - nawet teściowie - to tylko intruzi burzący spokój tego mikro-świata.
Jest to również ważne w kontekście biografii samego autora omawianych tu "Wspólnych fotografii". Jego przykład pokazuje jak w kraju równych praw mężczyźnie łatwo odebrać prawa rodzicielskie. I nie czyni Matusz tajemnicy ze swej biografii, bo jak twierdzi Maciej Szczawiński uprawia on swoiste "życiopisanie", a poezja jest "metaforą spękanego życiorysu". Każdy wiersz ma swoją historię, swój początek, a jak pisze sosnowiecki poeta do Georg'a Mackay'a Browna "gorycz jego wierszy została już sprawdzona". I choć postuluje dalej, by nie kazano mu doświadczać jej więcej, to Dzień Dziecka - salonik w Będzinie był jedną z atrakcji zorganizowanych właśnie z okazji tego święta - jest pretekstem do bolesnych wspomnień, o których Sławomir Matusz nam opowiedział.
Zaskakujące było słuchać, jak człowiek, o którym krążą nieprawdopodobne legendy, mówi o swym ukochanym synu Barnabie, jak w swych utworach - fotografiach - przypomina najpiękniejsze chwile z nim związane, jak w innych czytanych wówczas wierszach z tomiku "Serdeczna mammografia" przedstawia postać dziecka, może dla czytelnika będącego zwykłym, jednym z milionów polskich dzieci, ale dla ojca, tak wrażliwego i kochającego, wyjątkowym, którego nic i nikt nie może zastąpić.
W tym miejscu chciałabym dłużej zastanowić się nad legendą Sławomira Matusza i jego miejscu w poczcie poetów przeklętych. Od razu trzeba zaznaczyć, że z punktu widzenia poetyki jest to dla autora "Przewrotki aniołów" krzywdzące. Nie głosi on bowiem w swych wierszach poglądów zasługujących na wyklęcie. Choć jest autorem utworu "Zażydzenie", raczej walczy z antysemityzmem, pokazując anachroniczność myślenia jego wyznawców, niż popiera taką postawę. Choć pisze o Stalinie czy Hitlerze, nie pochwala ich postępowania, a wręcz piętnuje wszystkie ich dokonania, robi to przez przypominanie tragedii obozów koncentracyjnych ("Latem do Auschwitz") czy demaskację realiów komunistycznej egzystencji, z jej całkowitym brakiem wolności osobistej; pisze w tym kontekście między innymi, że "wolność - jest dopiero / wtedy kiedy nie można / nikomu / o tym powiedzieć".
Erotyki i wiersze rodzinne będące na granicy ekshibicjonizmu również nie powinny gorszyć; naga pierś karmiącej matki, czy ogolone łono kobiety, która dopiero co
urodziła, są bowiem naturalnym elementem ludzkiego życia, nie ma w tym wyuzdania i znamion grzechu. Pisząc o akcie seksualnym nie używa sformułowań wulgarnych, w ogóle rzadko zdarza mu się operować przekleństwami, słowo "kurwa" pojawia się w "Liryku ubezpieczającym" tylko w celu zaakcentowania pewnej chwili. Porównując to z językiem używanym przez poetów przeklętych (bez cytatów), czy nawet przez rówieśników Matusza można jednoznacznie stwierdzić, że delikatnie i subtelnie pisze o miłości fizycznej. W wierszu rozpoczynającym "Serdeczną mammografię" opisuje jak "pod językiem rosną / dla mnie lilie / o jadalnych cebulkach". Brzmi to naprawdę lirycznie i ciepło, a w zestawieniu z "flupami z pizdy" Zbigniewa Sajnóga poetyckie "przekleństwo" Matusza broni się samo.
Fakt poeta jest outsiderem, buntownikiem, zdradzającym swego rodzaju fascynacje poetami przeklętymi, co sam zaznacza pisząc, że bardziej od Bursy, Stachury i Wojaczka podziwia Kazimierza Ratonia za to, iż "rozstał się / ze wszystkimi / dużo wcześniej / nim odszedł". Złamane życie Matusza, nieudane małżeństwo, konflikty ze środowiskiem literackim Śląska i nie tylko powodują, że poeta "zbiega". Od czego dokładnie? Myślę, że od tego, co sam wymienił w wierszu, o owym jakże znaczącym tytule - "Zbiegły", ale i od wielu jeszcze innych zjawisk - fenomenów. Czasami wydaje mi się podobnym do Norwida, który po świetnym warszawskim debiucie spotykał się już tylko z niechęcią i sprzeciwem. Pierwsze tomiki Matusza to był także zachwyt czytelników, krytyka pisała o mocno wybijających się na tle współczesnej literatury zbiorkach. A teraz? Lekko uchyla się nos, jak przed Norwidem...
Jeśli Matusza wyklinać, to tylko za to, że jest "złodziejem twarzy" (porównaj wiersz o tym samym tytule), bo tak nieuchwytnego poetycko twórcy rzadko spotkać. Jak kameleon zmienia poetyckie barwy, raz pisząc o Bogu, to znów o śmierci, raz mierząc się z Miłoszem, innym razem z Różewiczem, raz bowiem komentuje, raz krytykuje, czasem wytyka, czasem kpi, ale zawsze jest prawdziwy i szczery, nawet jeśli na tym traci. I choć spotkałam już w prasie jeden piskliwy głosik - zarzut, że Matusz nie ma własnego stylu i trudno byłoby rozpoznać jego wiersze spośród innych, to czytelnik uważnie śledzący losy Śląskiej poezji nie będzie miał z tym problemu, bo Matusz jest na bieżąco, nic nie umknie jego uwadze i prędzej czy później zaskoczy kolejnym wierszem jak trzęsienie ziemi, by skorzystać z porównania Pawła Sarny.
Może powyższy wywód zbyt mocno oddalił się od tematyki saloniku literackiego w Będzinie, a tekst ów stał się apologią Sławomira Matusza, ale nie można pominąć tej twórczości i skreślać człowieka. Nietuzinkowi poeci zazwyczaj nie mają łatwego życia. Jego poezja obroni się sama, tylko niech Ci, którzy chwalą się ile to rzekomo z nim "wódki wypili", zaczną uważnie czytać te wiersze, bo łącząc twórczość z biografią otrzymają obraz "Matusza bezdomnego", jak bezdomny może być tylko poeta - czemu Marcin Hałaś poświęcił jeden ze swych utworów - w trudnej sytuacji materialnej, ale na pewno nie wyklętego.
Edyta Antoniak
|